3 listopada 2012

" Doktor Karolina " - Joanna Rogala.


Ciepła i pełna humoru opowieść o tym, jak niełatwo jest odnaleźć swoje miejsce na ziemi. Miejsce to czasem znajduje się poza naszym dotychczasowym życiem, wielkim miastem i wygórowanymi ambicjami, a kryje się w nic nieznaczącym punkcie na mapie.

Karolina, początkująca doktor weterynarii, wybiera się w odwiedziny do dziadka na wieś. Przypadek sprawia, że zostaje tam na dłużej, przez co musi zrezygnować ze wszystkich posiadanych dotąd planów. Z dala od wielkomiejskiego zgiełku poznaje wiejskie zwyczaje, rozwiązuje tamtejsze zagadki, zaprzyjaźnia się z ludźmi i uczy się żyć w zgodzie ze swoim sumieniem. Z kolei jej pobyt uruchamia we wsi lawinę sensacyjnych wydarzeń, których skutki trudne są do przewidzenia.

W tej książce problemy ważne i poważne splatają się z błahostkami, groteska sąsiaduje z kryminałem, a zamiast banalnego romansu miłość rodzi się z najgłębszej przyjaźni.



MOJA OPINIA:

Kocham tę książkę miłością bezgraniczną, wprowadziła w moje życie wiele radości oraz uśmiechu. Czyta się ją rewelacyjnie! Karolina jest cudowną, ciepłą osobą, która przyjeżdża na wieś i już tutaj zostaje, choć zupełnie się tego nie spodziewała. Nie spodziewała się zapewne również i tego, że spotka tutaj miłość swojego życia.

Karolina ma wiele zabawnych przygód, które przyprawiają o gromki śmiech. Uwielbiam Ją! Z całego serca polecam każdemu tę książkę.

Mogę porównać ją do filmu emitowanego na TVP1 pt. "Blondynka" :)


MOJA OCENA: 11/10


Fragment książki:

Rozdział 4

Czy owoce na pewno są zdrowe?
–    Napij się kompotu – powiedział dziadek. – Pewnie chce ci się pić po podróży. Chyba, że od razu wolisz coś konkretniejszego.
Karolina sięgnęła po szklankę. Chciało jej się pić, kompot rzeczywiście był pyszny, nie za słodki, orzeźwiający, z delikatną nutą goździków.
–    Tego właśnie było mi trzeba – Karolina odstawiła pustą szklankę.
–    Robiłem według przepisu z zielonego zeszytu.
Karolina wiedziała, czym był „zielony zeszyt” – grubym kalendarzem z mnóstwem miejsca na notatki, w którym babcia zapisała wszystko, co jej zdaniem dziadek powinien wiedzieć i o czym pamiętać podczas jej pobytu w Stanach, czyli urodziny i imieniny członków rodziny, harmonogram prac ogrodowych, przepisy na rozmaite potrawy, przykłady urozmaiconego menu, numery telefonów, ważne adresy, instrukcja obsługi pralki i żelazka. Wszystko przyozdobione małymi rysunkami, przysłowiami i dobrymi radami w stylu: „jeśli został ci rosół z niedzieli, zrób sobie z niego pomidorową”, „sprawdź, czy na różach nie zalęgły się mszyce. Jeśli tak, potraktuj je naparem z popiołu z tytoniu, co nie oznacza, że wolno ci wypalić więcej papierosów!”, „pieczeń podlewaj piwem, będzie bardziej krucha. W piekarniku, ma się rozumieć, a nie w żołądku. Resztę możesz wypić, ale nie pij tego samego dnia nalewki... Nalewka z orzecha włoskiego na trawienie też się liczy”.
Dziadek postawił przed Karoliną kieliszek ze śliwowicą, ponownie napełnił również kieliszki swoich gości. Wypili za pomyślne skończenie studiów przez Karolinę i za jej przyjazd.
Ostatnia noc spędzona na pakowaniu, wczesna pobudka, męcząca podróż z przygodami, a za to prawie bez jedzenia, zrobiły swoje i Karolina zaraz poczuła objawy spożycia alkoholu. Miała słabą głowę. To znaczy, ściśle rzecz biorąc, jej głowa nie była wcale taka słaba, pomijając takie skrajne sytuacje, jak dzisiaj. Co z tego, skoro następnego dnia każdą większą ilość musiała odchorować i dzień po każdej z zakrapianych imprez spędzała, wisząc nad sedesem, a w skrajnych przypadkach nad miską postawioną koło łóżka.
W jednej z szarych komórek, do której najwyraźniej nie zdążyły się jeszcze dostać procenty, Karolina miała zakodowane, że jutrzejszego dnia na pewno nie może spędzić w toalecie. Rano ma prawo spędzić w łazience maksymalnie pół godziny i wyjść z niej, wyglądając jak profesjonalna pani doktor, a nie jak zombie, myślące tylko o tym, czego by tu się napić. Wybierała się bowiem do doktora Bartnika, miejscowego weterynarza, również przyjaciela dziadka, którego dzisiaj nie było pod dębem, jako że czekał na kuriera z zamówioną dostawą szczepionek na wściekliznę. Karolina miała nadzieję, że dostawa dotrze do niego bez przeszkód i pojutrze, tak jak wstępnie się umawiali, będzie można zacząć szczepienia w okolicznych wsiach.
Jeszcze w liceum pomagała doktorowi Bartnikowi, tylko że wtedy jej pomoc ograniczała się do wypisywania zaświadczeń o wykonanym zabiegu. Teraz po raz pierwszy miała osobiście badać czworonożnych pacjentów i robić im zastrzyki. Wreszcie miała wszelkie niezbędne uprawnienia, co nie znaczyło, że miała to robić pierwszy raz w ogóle. Zrobiła już wiele różnego rodzaju „operacji” swoim podopiecznym w schronisku. Odczuwała jednak tremę przed pierwszym, niejako publicznym, wystąpieniem. Nazajutrz miała jechać do doktora i obgadać szczegóły. Mogłaby to zrobić telefonicznie, ale chciała przy okazji pochwalić się swoim niedawno otrzymanym dyplomem. Póki co, żeby plany były możliwe do zrealizowania, musiała teraz zakończyć degustację nalewki i wymiksować się z towarzystwa trzech dziarskich staruszków, którzy z tego, co widziała, mieli od niej znacznie lepszą kondycję do picia. I „staż” w tym również bez porównania dłuższy. Zaczynali jeszcze zanim w ogóle ptaszki zaczęły ćwierkać o rodzicach Karoliny, o niej samej nie wspominając.
–    Dziadziu, ja już pójdę do mojego pokoju, muszę się doprowadzić do porządku po podróży, rozpakować i chyba pójdę zaraz spać, bo padam z nóg.
Dziadek spojrzał na nią, zatrzymując w powietrzu rękę z karafką:
–    Obawiam się, że to nie będzie możliwe.
–    Dobrze, napiję się jeszcze pół kieliszeczka i uciekam – Karolina była gotowa pójść na takie ustępstwo. Nie wymagało to z jej strony żadnej ofiary, gdyż nalewka była pyszna. Najlepszy był w niej smak śliwek, taki słodziutki, pyszny. Naprawdę nie miała pojęcia, dlaczego panowie, tacy znawcy, nie jedzą pysznych owoców, zadowalając się tylko ich płynną formą. „W sumie to zjem jeszcze jedną śliweczkę” – pomyślała, wyławiając owoc ze słoika. Fakt, że nie udało jej się to od razu, nie wiadomo dlaczego rozbawił ją bardzo.
Dziadek spojrzał na nią krytycznym wzrokiem:
–    Upiliście mi wnuczkę – zwrócił się oskarżycielskim tonem do swoich kolegów.
–    Nie, to niemożliwe – powiedzieli jednocześnie ksiądz i nauczyciel, przy czym w głosie pierwszego z nich słychać było święte oburzenie, a w głosie drugiego – niedowierzanie, mające najwyraźniej poparcie w logice i zdrowym rozsądku.
–    To niemożliwe. Przecież wypiła góra dwa, może trzy kieliszki – zauważył nauczyciel. – Taką ilością nie mogła się upić, Czesiu.
–    Mogła, mogła, przecież ona nienawykła do alkoholu.
„Nienawykła” – to stwierdzenie dziadka wydało się Karolinie niezwykle zabawne. Zazwyczaj, gdy sobie wypiła, miała bardzo duże poczucie humoru. W ostatniej chwili coś kazało jej ugryźć się w język. Po co miała opowiadać dziadziowi o wakacjach w trakcie studiów, o tym, jak z grupą znajomych oblewała każdy zdany egzamin czy trudniejsze kolokwium. Studenci weterynarii nie mieli zbyt wiele czasu na imprezy, ale gdy już go znaleźli, to bawili się na całego.
–    A mnie całkiem wypadło z głowy, że mam teraz na głowie ludzi z biura urządzania lasu, a do tego praktykantów i naprawdę nie mam miejsca dla Karolci, żadnego wolnego skrawka, przecież jej pokój zajmuje teraz Grześ. I co ja mam zrobić, gdzie mam ją ulokować?
–    U mnie na plebanii jest wolny pokój gościnny – zaproponował ksiądz. – Tylko nie wiem, jak my się zabierzemy. Ja przyjechałem rowerem.
–    A ja samochodem – wtrąciła Karolina. Uważała, że najwyższy czas włączyć się do rozmowy, gdyż nieco zaniedbała konwersację, jedząc śliwki.
–    Ale nie pojedziesz teraz, bo przecież piłaś alkohol – wyjaśnił nauczyciel takim tonem, jakby tłumaczył średnio rozgarniętemu szympansowi, ile to jest dwa razy dwa.
–    Nigdzie nie pojadę – zgodziła się Karolina. – Ja dopiero co przyjechałam do dziadziusia.
–    Grześ mógłby ją odwieźć, razem z tymi jej bagażami, bo na pewno większość z tego majdanu to rzeczy, bez których absolutnie nie może się obejść. Tylko gdzie się ten chłopak podział? Miał jechać tylko na chwilę do komendanta straży, powinien już być.
W tej samej chwili Karo, stary pies myśliwski dziadka, wylegujący się w cieniu, otworzył jedno oko i wydał z siebie odgłos, który przy dużej ilości dobrej woli można by uznać z szczeknięcie, po czym, gdy tylko uznał, że spełnił już swój obowiązek, pogrążył się dalej w półśnie. Zaanonsował w ten sposób przyjazd jakiegoś samochodu. Kto przyjechał, Karoliny za bardzo nie interesowało, tym bardziej, że nie mogła wyłowić kolejnej śliwki.
Nowo przybyłego zauważył natomiast jej dziadek:
–    Nareszcie jesteś, Grzesiu! – powitał wchodzącego. – Bardzo jesteś zmęczony? Mam do ciebie prośbę. Odwiózłbyś na plebanię moją wnuczkę? A przy okazji księdza i pana Kwietnika.
–    Nie ma sprawy – rzucił Grześ.
Karolina nie znała żadnego Grzesia, ale nie musiała koniecznie w tej chwili go poznawać, śliwka była ważniejsza.
–    A tak w ogóle to wy się jeszcze nie znacie – dziadek przypomniał sobie o zasadach etykiety. – Karolinko, to jest Grześ, nowy podleśniczy. Grzesiu, to jest Karolcia, moja wnuczka.
Karolina, której właśnie udało się wydobyć śliwkę, odwróciła się w stronę przedstawianego jej osobnika. Ponieważ nie mogła się zdecydować, co zrobić z owocem, wepchnęła go całego do buzi, co nadało jej twarzy mało inteligentny wyraz, ale było jej wszystko jedno. Spojrzała na gościa, co okazało się o tyle trudne, że stał na tle zachodzącego, lecz wciąż mocno świecącego słońca. Poczuła, że się krztusi.
Ów Grześ, podleśniczy, był nikim innym, jak tym samym upartym natrętem, którego dzisiaj spotkała na szosie. Tylko nie to! W popłochu próbowała połknąć śliwkę w całości i o mało co się nie udławiła.
–    Czyżby pani autu znowu coś dolegało? – spytał Grześ.
–    Z samochodem wszystko w najlepszym porządku – pośpieszył z wyjaśnieniem dziadek. – To z kierowcą jest mały problem. To znaczy, moja wnuczka jeździ bardzo dobrze, sam ją uczyłem, tylko że wypiliśmy na powitanie po kieliszku.
Powiedziawszy to, dziadek wstał z ławki, ujął Grzesia pod pachę i szepnął mu konspiracyjnie.
–    Naprawdę wypiła tylko trzy kieliszeczki, nie wiem, co ją tak wzięło.
–    Śliwki – rzucił natręt, przyglądając się Karolinie nieco bezczelnie, jak uznała.
–    Tak, nalewka jest ze śliwek, moja specjalność – przytaknął dziadek z dumą. – Ale nie wiem, co to ma do rzeczy. To chyba zależy od stężenia spirytusu, a nie od rodzaju owoców?
–    Do rzeczy ma to, czy ktoś pije samą nalewkę, czy również wyjada owoce.
Karolina rzeczywiście wyjadła kolejną śliwkę. Tym razem wytwornie, po kawałeczku, to nic, że sok ściekał jej po rękach.
Dziadek spojrzał na wnuczkę.
–    Karolcia! – rzekł z wyrzutem. – Jadłaś śliwki. Nie wiesz, że nie wolno? Nimi się można strasznie upić, gorzej niż samą nalewką, a poza tym na drugi dzień strasznie boli po nich łeb.
Chwilowo było jej wszystko jedno. Bez oporów i dyskusji wsiadła do samochodu i pojechała na plebanię, gdzie zawiadomiona już telefonicznie gosposia przygotowała dla niej pokój gościnny i łóżko z czystą, pachnącą białą pościelą. Karolina natychmiast zrobiła użytek z tego łóżka. Za to toaletę odłożyła na dzień następny.
Rozdział 5

Syndrom dnia poprzedniego
Nazajutrz obudziły ją dwie rzeczy – straszne pragnienie oraz okropny ból głowy. Pierwszą, choć bardzo złożoną myślą było – natręt forever. Zrobiła z siebie przed nim kolejny raz idiotkę. Narąbała się i to nie, pijąc jakiś trunek tylko, jedząc śliwki. Śliwki! A jakby tego było mało, nie wiedziała, że żarcie owoców spowoduje taki efekt. I jeszcze dała to po sobie poznać.
Gdy już wypiła wodę, którą ktoś domyślny i uprzejmy postawił koło łóżka, uznała, że gorzej być nie może. Pojawiła się wtedy druga, prosta myśl: „natręt mieszka u jej dziadka, czyli...”. O konsekwencjach powyższego wolała nie myśleć. Połknęła tabletkę, którą znalazła obok wody, zakładając, na szczęście słusznie, że to przeciwbólowa, i poszła spać dalej. Miała w końcu wolne, a z weterynarzem nie umawiała się na konkretną godzinę.
Gdy Karolina obudziła się ponownie, czuła się już znacznie lepiej. Uznała, że może zaryzykować wstanie i pójście do łazienki, a konkretnie pod prysznic, nie obawiając się przy tym nadmiernie, że podłoga ucieknie jej spod nóg. Nie czuła się w sumie tak źle, jak to bywało zazwyczaj. Przynajmniej, jeśli chodzi o samopoczucie fizyczne, a konkretnie o sprawy żołądkowe. Niestety, jeśli chodzi o samopoczucie psychiczne, było gorzej niż źle. Kac moralny w pełnej okazałości. Wyszła na kompletną idiotkę. Narąbała się jak szpak i do tego czym! Gdyby wytrąbiła pół litra czystej, ewentualnie z jakąś małą zakąską, miałoby to uzasadnienie. A ona nażarła się śliwek, na bazie których była zrobiona nalewka. Co prawda leżały w tym całym spirytusie (czy tam wódce) ładnych kilka miesięcy i miały prawo co nieco nasiąknąć alkoholem, ale to nie znaczy, żeby się nimi od razu upijać. Nawet, jeśli ma się tak słabą głowę.
„Dlaczego w ogóle jestem na plebanii, a nie u dziadka? Przecież powinnam być teraz w leśniczówce, w pokoiku na piętrze, z widokiem na las. I jak ja się tutaj w ogóle znalazłam? Nie mogłam przyjechać sama, bo przecież śliwki jadłam u dziadka, pod dębem” – głowiła się.
Prysznic i umycie się pozwoliło jej z grubsza wszystko sobie poukładać w głowie. To tamten natręt, oczywiście na prośbę dziadka – bo ona sama za nic w świecie nie zniżyłaby się do tego, aby go o cokolwiek poprosić – odwiózł ją na plebanię, gdyż okazało się, że nie miałaby gdzie spać, ponieważ w leśniczówce było wyjątkowo dużo ludzi. Swoją drogą, ciekawe, z czyjej inicjatywy stało się tak, że „za Karoliną” zostały przetransportowane jej bagaże. Wszystkie.
Jednego tylko faktu nie umiała prawidłowo zinterpretować. Coś jej świtało w głowie, że facet mieszka u dziadka. Nie, to niemożliwe. Musiało jej się coś pomylić.
Prysznic i dobre kosmetyki zdziałały cuda. Karolina poczuła się całkiem dobrze. Spojrzała na zegarek i uznała, że jest to bardzo odpowiedni czas, aby ubrać się, umalować i iść do weterynarza, który mieszkał niedaleko. Postanowiła, że na razie zostawi rzeczy, potem pójdzie do leśniczówki pieszo, zaś następnie przyjedzie po nie autem. Na pewno dzisiaj będzie mogła już spać normalnie u dziadka w domu. Wykonała wszystkie typowo kobiece czynności i już była gotowa.
Teraz pozostało tylko wymknąć się po cichutku, tak, żeby pani Lodzia jej nie zobaczyła. W przeciwnym razie gospodyni księdza posadziłaby ją za stołem w kuchni i nakarmiła obfitym śniadaniem, być może już nawet obiadem. A żołądek Karoliny na pewno nie był jeszcze gotowy na bliskie spotkanie ze specjałami pani Lodzi. I znowu trzeba by jej tłumaczyć, że nie należy jeść mięsa, a następnie wysłuchać całej litanii powodów, dla których powinno się je jeść.
Karolina wrzuciła do torebki kosmetyczkę i telefon, sprawdziła, czy portfel i dokumenty są na swoim miejscu i po cichutku otworzyła drzwi. W przedpokoju wzięła ostrożnie buty i odchyliwszy zasłonkę, zapobiegającą wlatywaniu much do mieszkania, wyszła na werandę. Już miała szepnąć do siebie: „udało mi się”, gdy jej wzrok padł na postać, siedzącą w bujanym fotelu. Pani Lodzia we własnej osobie. 120 kilo żywej wagi! Bujała się lekko w fotelu (jak ten, stary już przecież, mebel to wytrzymywał?) i haftowała coś na sporym kawałku białego materiału.
Na widok Karoliny porzuciła robótkę i złapała ją w objęcia, po czym wypuściła w ostatniej chwili, gdy bardzo niewiele brakowało dziewczynie do wyzionięcia ducha z powodu uduszenia.
–    Jak ci się spało, Karolinko? – spytała, poprawiając chustkę na głowie.
–    Dobrze, dziękuję, tylko trochę za długo. Przepraszam.
–    Za co ty mnie, dziecko, przepraszasz? Musiałaś się wyspać po podróży, przecież byłaś na pewno zmęczona. A do tego jeszcze te stare capy spoiły cię tą swoją gorzałą. Wstydziliby się!
No tak, przed panią Lodzią nic nie dało się ukryć, jakże Karolina mogła o tym zapomnieć. Poza tym na każdy temat miała własne zdanie i żadnych oporów przed jego wygłaszaniem, nawet, gdy zasady utrzymywania pozytywnych kontaktów interpersonalnych kazałyby się powstrzymać od zbytniej szczerości. Dobrze, przynajmniej uznała, że wczorajsze ochlejstwo Karoliny jest winą trzech starszych panów, a nie jej samej. Dziewczyna nie miała zamiaru wyprowadzać pani Lodzi z błędu.
–    Chodź do kuchni – zakomenderowała tymczasem gospodyni. – Przecież ty nic jeszcze dzisiaj nie jadłaś.
–    Nie jestem głodna – słabo zaprotestowała Karolina, zerkając na furtkę, za którą widniał mocno zdefragmentowany asfalt. Obliczała, ile czasu zajęłoby jej dobiegnięcie do tej furtki. Nic z tego. Pani Lodzia delikatnie odwróciła Karolinę w stronę drzwi wejściowych i lekko ją popychając, zaprowadziła do swojego królestwa.
–    Barszczyk mam, z młodych buraczków, z jajeczkiem, a do tego ziemniaczki. Też młode, ze skraweczkami. Ale ty skwarków nie lubisz?
–    Nie – przytaknęła Karolina, postanawiając, że nie będzie tym razem od nowa tłumaczyć, że nie je mięsa.
–    To dam ci ziemniaki z masłem – powiedziawszy to, pani Lodzia postawiła przed nią talerz pełen parującego barszczu, a do tego drugi z ziemniakami. Wszystko to hojnie posypane zieleniną.
Ku swojemu zaskoczeniu Karolina poczuła, że od zapachów zaczęło ją skręcać w żołądku i – co dziwne – właśnie z głodu. Rzuciła się więc na jedzenie.
Pani Lodzia przyglądała jej się z zadowoleniem, co chwila coś podsuwając, a to przyprawy, a to swojską śmietanę. „Takiej w mieście nie masz, a może jeszcze dolać barszczyku albo dołożyć ziemniaczków, coś zmizerniałaś, odkąd tu ostatnio byłaś” – gadaniu nie było końca.
–    Ale że też te stare capy nie ostrzegły cię, że te śliwki są takie zdradzieckie. Ale czego się można spodziewać po tych starych sklerotykach?
–    Ja zjadłam tylko kilka – wyjaśniła Karolina. – Nie wiedziałam...
–    Teraz już będziesz przynajmniej wiedzieć. Ja to kiedyś o mało co zawału nie dostałam z tego powodu. Nie opowiadałam ci?
–    Nie.
–    Kilkanaście lat temu. Miało być poświęcenie nowego kościoła i z tej okazji przyjeżdżał biskup, a także inni ważni księża z diecezji i z okolicznych parafii. I na tę okazję od wiosny hodowałam kaczki. Na obiad miała być kaczka faszerowana jabłkami. Jadłaś kiedyś moją kaczkę? Nie? To musisz koniecznie spróbować, zrobię na którąś niedzielę, to przyjdziecie na obiad. Dwa dni przed tymi uroczystościami miałam już wszystko z grubsza przygotowane. Przyszła kolej na kaczki. Miałam je pobić, oporządzić i zamarynować. Idę na podwórko, a tam co? Wszystkie kaczki jak jeden mąż leżą pod płotem do góry brzuchami. Aż mi się słabo zrobiło. Wtedy mięso było na kartki, a skąd ja bym wzięła nagle taką ilość? Przecież miały być kaczki, a te jakieś zwierzę musiało załatwić na amen. Lis, pomyślałam, bo pióra miały zafarbowane na czerwono. I leżą. Trupy. Wzięłam kija, jakby ta gadzina tam jeszcze była i podchodzę. A tu jak nie buchnie na mnie smród! Gorzała czy coś. I po tym od razu zakapowałam, co się stało. To była moja wina. Rano chciałam umyć balon na wino i wysypałam na podwórko owoce. A kaczory je zeżarły i padły od tego. Jak się ksiądz dowie, to mnie chyba od razu zwolni, bałam się wtedy. Drugi raz mi się słabo zrobiło. Ale patrzę, a jedna kaczka poruszyła nogą. Czyli chyba nie zdechła. Może jakoś udałoby się je odratować? Najwyżej tylko się gościom poda, księdzu zakażę jeść. I złapałam tę kaczkę i siup ją do takiej beczki, co stała pod rynną. Od razu wytrzeźwiała i uciekła. To ja tak wszystkie po kolei. Tak im ta kąpiel dobrze zrobiła, że nie mogłam ich potem połapać, żeby je przyrządzić.
Karolina podziękowała za obiad, po czym grzecznie, aczkolwiek stanowczo, odmówiła picia herbaty, kawy oraz jedzenia ciasta i zaczęła się zbierać do wyjścia.
–    Jak już pogadasz z weterynarzem, to przyjdź tutaj. Grześ powiedział, że po pracy przyjedzie po ciebie i zabierze do leśniczówki.
–    Cholerny idiota, a nie Grześ! Nie może się ode mnie odczepić – powiedziała do siebie Karolina, po czym zamknęła furtkę trochę głośniej, niż to było konieczne. – Ciekawe, po co niby miałby tutaj przyjeżdżać. Przecież sama sobie świetnie poradzę. Pogoda jest bardzo ładna, przespaceruję się, wezmę samochód i przyjadę po rzeczy. Sama. Przecież już te śliwki dawno ze mnie wywietrzały chyba. Od dzisiaj żadnych śliwek! Nawet tych z kompotu.

Lekarz weterynarii, Bartłomiej Bartnik, siedział sobie właśnie przy stoliku pod trejażem porośniętym winoroślą i czytał najnowszy numer jakiegoś naukowego kwartalnika, gryząc przy tym kabanosa. Usłyszał skrzypnięcie furtki, a po chwili szczekanie trzech swoich psów, co upewniło go, że będzie miał gościa. Niechętnie oderwał się od lektury artykułu, dotyczącego tasiemców, atakujących trzodę chlewną, ale poszedł zobaczyć, kto idzie, a przy okazji uratować gościa przed ewentualnym zagryzieniem bądź „zalizaniem” przez psiska.
Bardzo ucieszył się, gdy zobaczył Karolinę, wnuczkę swojego przyjaciela. Jak ona wyrosła! A dopiero co przyjeżdżała na wakacje do dziadków i przychodziła do niego porozmawiać o zwierzakach albo pożyczyć jakieś książki z tej dziedziny. Pamiętał bardzo dobrze, że po pierwszym spotkaniu z nim przy pożegnaniu oświadczyła, że gdy będzie duża, to też zostanie weterynarzem. Nic szczególnego. Większość dzieci prędzej czy później chce wykonywać ten zawód. Teraz Karolina była już dorosła i z tego, co mówił kilka miesięcy temu jej dziadek, skończyła właśnie weterynarię. Oczywiście wiedział też o tym, że zdecydowała się na takie studia, mimo że wszyscy jej odradzali. Sugerowali raczej medycynę czy biotechnologię, w ostateczności biologię. On sam również nie uważał pomysłu Karoliny za dobry. Doskonale wiedział, że ta praca nie polega tylko na robieniu zastrzyków pieskom i kotkom albo na obcinaniu pazurów króliczkom i świnkom morskim. W rzeczywistości, a już na pewno w jego przypadku, wiejskiego weterynarza, była to często ciężka praca fizyczna i uważał, że kobieta nie będzie miała po prostu do tego odpowiednio dużo sił. Ale z drugiej strony, skoro Karolina mieszka w Krakowie, to jej pacjentami na pewno nie będą krowy czy świnie, a raczej właśnie psy, koty czy gryzonie. A teraz podczas szczepienia z pewnością przyda się jej pomoc. Będzie wypisywać zaświadczenia i zajmie się tą całą papierkową robotą, której on sam nie cierpiał wykonywać.





Wydawca



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

~ Dziękuję za każdy komentarz ~