Ciepła i pełna humoru opowieść o tym, jak niełatwo jest odnaleźć
swoje miejsce na ziemi. Miejsce to czasem znajduje się poza naszym
dotychczasowym życiem, wielkim miastem i wygórowanymi ambicjami, a kryje
się w nic nieznaczącym punkcie na mapie.
Karolina,
początkująca doktor weterynarii, wybiera się w odwiedziny do dziadka na
wieś. Przypadek sprawia, że zostaje tam na dłużej, przez co musi
zrezygnować ze wszystkich posiadanych dotąd planów. Z dala od
wielkomiejskiego zgiełku poznaje wiejskie zwyczaje, rozwiązuje tamtejsze
zagadki, zaprzyjaźnia się z ludźmi i uczy się żyć w zgodzie ze swoim
sumieniem. Z kolei jej pobyt uruchamia we wsi lawinę sensacyjnych
wydarzeń, których skutki trudne są do przewidzenia.
W tej
książce problemy ważne i poważne splatają się z błahostkami, groteska
sąsiaduje z kryminałem, a zamiast banalnego romansu miłość rodzi się z
najgłębszej przyjaźni.
MOJA OPINIA:
Kocham tę książkę miłością bezgraniczną, wprowadziła w moje życie wiele radości oraz uśmiechu. Czyta się ją rewelacyjnie! Karolina jest cudowną, ciepłą osobą, która przyjeżdża na wieś i już tutaj zostaje, choć zupełnie się tego nie spodziewała. Nie spodziewała się zapewne również i tego, że spotka tutaj miłość swojego życia.
Karolina ma wiele zabawnych przygód, które przyprawiają o gromki śmiech. Uwielbiam Ją! Z całego serca polecam każdemu tę książkę.
Mogę porównać ją do filmu emitowanego na TVP1 pt. "Blondynka" :)
MOJA OCENA: 11/10
Fragment książki:
Rozdział 4
Czy owoce na pewno są zdrowe?
– Napij się kompotu – powiedział dziadek. – Pewnie chce ci się pić po podróży. Chyba, że od razu wolisz coś konkretniejszego.
Karolina
sięgnęła po szklankę. Chciało jej się pić, kompot rzeczywiście był
pyszny, nie za słodki, orzeźwiający, z delikatną nutą goździków.
– Tego właśnie było mi trzeba – Karolina odstawiła pustą szklankę.
– Robiłem według przepisu z zielonego zeszytu.
Karolina
wiedziała, czym był „zielony zeszyt” – grubym kalendarzem z mnóstwem
miejsca na notatki, w którym babcia zapisała wszystko, co jej zdaniem
dziadek powinien wiedzieć i o czym pamiętać podczas jej pobytu w
Stanach, czyli urodziny i imieniny członków rodziny, harmonogram prac
ogrodowych, przepisy na rozmaite potrawy, przykłady urozmaiconego menu,
numery telefonów, ważne adresy, instrukcja obsługi pralki i żelazka.
Wszystko przyozdobione małymi rysunkami, przysłowiami i dobrymi radami w
stylu: „jeśli został ci rosół z niedzieli, zrób sobie z niego
pomidorową”, „sprawdź, czy na różach nie zalęgły się mszyce. Jeśli tak,
potraktuj je naparem z popiołu z tytoniu, co nie oznacza, że wolno ci
wypalić więcej papierosów!”, „pieczeń podlewaj piwem, będzie bardziej
krucha. W piekarniku, ma się rozumieć, a nie w żołądku. Resztę możesz
wypić, ale nie pij tego samego dnia nalewki... Nalewka z orzecha
włoskiego na trawienie też się liczy”.
Dziadek postawił przed
Karoliną kieliszek ze śliwowicą, ponownie napełnił również kieliszki
swoich gości. Wypili za pomyślne skończenie studiów przez Karolinę i za
jej przyjazd.
Ostatnia noc spędzona na pakowaniu, wczesna pobudka,
męcząca podróż z przygodami, a za to prawie bez jedzenia, zrobiły swoje i
Karolina zaraz poczuła objawy spożycia alkoholu. Miała słabą głowę. To
znaczy, ściśle rzecz biorąc, jej głowa nie była wcale taka słaba,
pomijając takie skrajne sytuacje, jak dzisiaj. Co z tego, skoro
następnego dnia każdą większą ilość musiała odchorować i dzień po każdej
z zakrapianych imprez spędzała, wisząc nad sedesem, a w skrajnych
przypadkach nad miską postawioną koło łóżka.
W jednej z szarych
komórek, do której najwyraźniej nie zdążyły się jeszcze dostać procenty,
Karolina miała zakodowane, że jutrzejszego dnia na pewno nie może
spędzić w toalecie. Rano ma prawo spędzić w łazience maksymalnie pół
godziny i wyjść z niej, wyglądając jak profesjonalna pani doktor, a nie
jak zombie, myślące tylko o tym, czego by tu się napić. Wybierała się
bowiem do doktora Bartnika, miejscowego weterynarza, również przyjaciela
dziadka, którego dzisiaj nie było pod dębem, jako że czekał na kuriera z
zamówioną dostawą szczepionek na wściekliznę. Karolina miała nadzieję,
że dostawa dotrze do niego bez przeszkód i pojutrze, tak jak wstępnie
się umawiali, będzie można zacząć szczepienia w okolicznych wsiach.
Jeszcze
w liceum pomagała doktorowi Bartnikowi, tylko że wtedy jej pomoc
ograniczała się do wypisywania zaświadczeń o wykonanym zabiegu. Teraz po
raz pierwszy miała osobiście badać czworonożnych pacjentów i robić im
zastrzyki. Wreszcie miała wszelkie niezbędne uprawnienia, co nie
znaczyło, że miała to robić pierwszy raz w ogóle. Zrobiła już wiele
różnego rodzaju „operacji” swoim podopiecznym w schronisku. Odczuwała
jednak tremę przed pierwszym, niejako publicznym, wystąpieniem.
Nazajutrz miała jechać do doktora i obgadać szczegóły. Mogłaby to zrobić
telefonicznie, ale chciała przy okazji pochwalić się swoim niedawno
otrzymanym dyplomem. Póki co, żeby plany były możliwe do zrealizowania,
musiała teraz zakończyć degustację nalewki i wymiksować się z
towarzystwa trzech dziarskich staruszków, którzy z tego, co widziała,
mieli od niej znacznie lepszą kondycję do picia. I „staż” w tym również
bez porównania dłuższy. Zaczynali jeszcze zanim w ogóle ptaszki zaczęły
ćwierkać o rodzicach Karoliny, o niej samej nie wspominając.
–
Dziadziu, ja już pójdę do mojego pokoju, muszę się doprowadzić do
porządku po podróży, rozpakować i chyba pójdę zaraz spać, bo padam z
nóg.
Dziadek spojrzał na nią, zatrzymując w powietrzu rękę z karafką:
– Obawiam się, że to nie będzie możliwe.
–
Dobrze, napiję się jeszcze pół kieliszeczka i uciekam – Karolina była
gotowa pójść na takie ustępstwo. Nie wymagało to z jej strony żadnej
ofiary, gdyż nalewka była pyszna. Najlepszy był w niej smak śliwek, taki
słodziutki, pyszny. Naprawdę nie miała pojęcia, dlaczego panowie, tacy
znawcy, nie jedzą pysznych owoców, zadowalając się tylko ich płynną
formą. „W sumie to zjem jeszcze jedną śliweczkę” – pomyślała, wyławiając
owoc ze słoika. Fakt, że nie udało jej się to od razu, nie wiadomo
dlaczego rozbawił ją bardzo.
Dziadek spojrzał na nią krytycznym wzrokiem:
– Upiliście mi wnuczkę – zwrócił się oskarżycielskim tonem do swoich kolegów.
–
Nie, to niemożliwe – powiedzieli jednocześnie ksiądz i nauczyciel,
przy czym w głosie pierwszego z nich słychać było święte oburzenie, a w
głosie drugiego – niedowierzanie, mające najwyraźniej poparcie w logice i
zdrowym rozsądku.
– To niemożliwe. Przecież wypiła góra dwa, może
trzy kieliszki – zauważył nauczyciel. – Taką ilością nie mogła się
upić, Czesiu.
– Mogła, mogła, przecież ona nienawykła do alkoholu.
„Nienawykła”
– to stwierdzenie dziadka wydało się Karolinie niezwykle zabawne.
Zazwyczaj, gdy sobie wypiła, miała bardzo duże poczucie humoru. W
ostatniej chwili coś kazało jej ugryźć się w język. Po co miała
opowiadać dziadziowi o wakacjach w trakcie studiów, o tym, jak z grupą
znajomych oblewała każdy zdany egzamin czy trudniejsze kolokwium.
Studenci weterynarii nie mieli zbyt wiele czasu na imprezy, ale gdy już
go znaleźli, to bawili się na całego.
– A mnie całkiem wypadło z
głowy, że mam teraz na głowie ludzi z biura urządzania lasu, a do tego
praktykantów i naprawdę nie mam miejsca dla Karolci, żadnego wolnego
skrawka, przecież jej pokój zajmuje teraz Grześ. I co ja mam zrobić,
gdzie mam ją ulokować?
– U mnie na plebanii jest wolny pokój
gościnny – zaproponował ksiądz. – Tylko nie wiem, jak my się zabierzemy.
Ja przyjechałem rowerem.
– A ja samochodem – wtrąciła Karolina.
Uważała, że najwyższy czas włączyć się do rozmowy, gdyż nieco zaniedbała
konwersację, jedząc śliwki.
– Ale nie pojedziesz teraz, bo
przecież piłaś alkohol – wyjaśnił nauczyciel takim tonem, jakby
tłumaczył średnio rozgarniętemu szympansowi, ile to jest dwa razy dwa.
– Nigdzie nie pojadę – zgodziła się Karolina. – Ja dopiero co przyjechałam do dziadziusia.
–
Grześ mógłby ją odwieźć, razem z tymi jej bagażami, bo na pewno
większość z tego majdanu to rzeczy, bez których absolutnie nie może się
obejść. Tylko gdzie się ten chłopak podział? Miał jechać tylko na chwilę
do komendanta straży, powinien już być.
W tej samej chwili Karo,
stary pies myśliwski dziadka, wylegujący się w cieniu, otworzył jedno
oko i wydał z siebie odgłos, który przy dużej ilości dobrej woli można
by uznać z szczeknięcie, po czym, gdy tylko uznał, że spełnił już swój
obowiązek, pogrążył się dalej w półśnie. Zaanonsował w ten sposób
przyjazd jakiegoś samochodu. Kto przyjechał, Karoliny za bardzo nie
interesowało, tym bardziej, że nie mogła wyłowić kolejnej śliwki.
Nowo przybyłego zauważył natomiast jej dziadek:
–
Nareszcie jesteś, Grzesiu! – powitał wchodzącego. – Bardzo jesteś
zmęczony? Mam do ciebie prośbę. Odwiózłbyś na plebanię moją wnuczkę? A
przy okazji księdza i pana Kwietnika.
– Nie ma sprawy – rzucił Grześ.
Karolina nie znała żadnego Grzesia, ale nie musiała koniecznie w tej chwili go poznawać, śliwka była ważniejsza.
–
A tak w ogóle to wy się jeszcze nie znacie – dziadek przypomniał sobie
o zasadach etykiety. – Karolinko, to jest Grześ, nowy podleśniczy.
Grzesiu, to jest Karolcia, moja wnuczka.
Karolina, której właśnie
udało się wydobyć śliwkę, odwróciła się w stronę przedstawianego jej
osobnika. Ponieważ nie mogła się zdecydować, co zrobić z owocem,
wepchnęła go całego do buzi, co nadało jej twarzy mało inteligentny
wyraz, ale było jej wszystko jedno. Spojrzała na gościa, co okazało się o
tyle trudne, że stał na tle zachodzącego, lecz wciąż mocno świecącego
słońca. Poczuła, że się krztusi.
Ów Grześ, podleśniczy, był nikim
innym, jak tym samym upartym natrętem, którego dzisiaj spotkała na
szosie. Tylko nie to! W popłochu próbowała połknąć śliwkę w całości i o
mało co się nie udławiła.
– Czyżby pani autu znowu coś dolegało? – spytał Grześ.
–
Z samochodem wszystko w najlepszym porządku – pośpieszył z
wyjaśnieniem dziadek. – To z kierowcą jest mały problem. To znaczy, moja
wnuczka jeździ bardzo dobrze, sam ją uczyłem, tylko że wypiliśmy na
powitanie po kieliszku.
Powiedziawszy to, dziadek wstał z ławki, ujął Grzesia pod pachę i szepnął mu konspiracyjnie.
– Naprawdę wypiła tylko trzy kieliszeczki, nie wiem, co ją tak wzięło.
– Śliwki – rzucił natręt, przyglądając się Karolinie nieco bezczelnie, jak uznała.
–
Tak, nalewka jest ze śliwek, moja specjalność – przytaknął dziadek z
dumą. – Ale nie wiem, co to ma do rzeczy. To chyba zależy od stężenia
spirytusu, a nie od rodzaju owoców?
– Do rzeczy ma to, czy ktoś pije samą nalewkę, czy również wyjada owoce.
Karolina rzeczywiście wyjadła kolejną śliwkę. Tym razem wytwornie, po kawałeczku, to nic, że sok ściekał jej po rękach.
Dziadek spojrzał na wnuczkę.
–
Karolcia! – rzekł z wyrzutem. – Jadłaś śliwki. Nie wiesz, że nie
wolno? Nimi się można strasznie upić, gorzej niż samą nalewką, a poza
tym na drugi dzień strasznie boli po nich łeb.
Chwilowo było jej
wszystko jedno. Bez oporów i dyskusji wsiadła do samochodu i pojechała
na plebanię, gdzie zawiadomiona już telefonicznie gosposia przygotowała
dla niej pokój gościnny i łóżko z czystą, pachnącą białą pościelą.
Karolina natychmiast zrobiła użytek z tego łóżka. Za to toaletę odłożyła
na dzień następny.
Rozdział 5
Syndrom dnia poprzedniego
Nazajutrz
obudziły ją dwie rzeczy – straszne pragnienie oraz okropny ból głowy.
Pierwszą, choć bardzo złożoną myślą było – natręt forever. Zrobiła z
siebie przed nim kolejny raz idiotkę. Narąbała się i to nie, pijąc jakiś
trunek tylko, jedząc śliwki. Śliwki! A jakby tego było mało, nie
wiedziała, że żarcie owoców spowoduje taki efekt. I jeszcze dała to po
sobie poznać.
Gdy już wypiła wodę, którą ktoś domyślny i uprzejmy
postawił koło łóżka, uznała, że gorzej być nie może. Pojawiła się wtedy
druga, prosta myśl: „natręt mieszka u jej dziadka, czyli...”. O
konsekwencjach powyższego wolała nie myśleć. Połknęła tabletkę, którą
znalazła obok wody, zakładając, na szczęście słusznie, że to
przeciwbólowa, i poszła spać dalej. Miała w końcu wolne, a z
weterynarzem nie umawiała się na konkretną godzinę.
Gdy Karolina
obudziła się ponownie, czuła się już znacznie lepiej. Uznała, że może
zaryzykować wstanie i pójście do łazienki, a konkretnie pod prysznic,
nie obawiając się przy tym nadmiernie, że podłoga ucieknie jej spod nóg.
Nie czuła się w sumie tak źle, jak to bywało zazwyczaj. Przynajmniej,
jeśli chodzi o samopoczucie fizyczne, a konkretnie o sprawy żołądkowe.
Niestety, jeśli chodzi o samopoczucie psychiczne, było gorzej niż źle.
Kac moralny w pełnej okazałości. Wyszła na kompletną idiotkę. Narąbała
się jak szpak i do tego czym! Gdyby wytrąbiła pół litra czystej,
ewentualnie z jakąś małą zakąską, miałoby to uzasadnienie. A ona nażarła
się śliwek, na bazie których była zrobiona nalewka. Co prawda leżały w
tym całym spirytusie (czy tam wódce) ładnych kilka miesięcy i miały
prawo co nieco nasiąknąć alkoholem, ale to nie znaczy, żeby się nimi od
razu upijać. Nawet, jeśli ma się tak słabą głowę.
„Dlaczego w ogóle
jestem na plebanii, a nie u dziadka? Przecież powinnam być teraz w
leśniczówce, w pokoiku na piętrze, z widokiem na las. I jak ja się tutaj
w ogóle znalazłam? Nie mogłam przyjechać sama, bo przecież śliwki
jadłam u dziadka, pod dębem” – głowiła się.
Prysznic i umycie się
pozwoliło jej z grubsza wszystko sobie poukładać w głowie. To tamten
natręt, oczywiście na prośbę dziadka – bo ona sama za nic w świecie nie
zniżyłaby się do tego, aby go o cokolwiek poprosić – odwiózł ją na
plebanię, gdyż okazało się, że nie miałaby gdzie spać, ponieważ w
leśniczówce było wyjątkowo dużo ludzi. Swoją drogą, ciekawe, z czyjej
inicjatywy stało się tak, że „za Karoliną” zostały przetransportowane
jej bagaże. Wszystkie.
Jednego tylko faktu nie umiała prawidłowo
zinterpretować. Coś jej świtało w głowie, że facet mieszka u dziadka.
Nie, to niemożliwe. Musiało jej się coś pomylić.
Prysznic i dobre
kosmetyki zdziałały cuda. Karolina poczuła się całkiem dobrze. Spojrzała
na zegarek i uznała, że jest to bardzo odpowiedni czas, aby ubrać się,
umalować i iść do weterynarza, który mieszkał niedaleko. Postanowiła, że
na razie zostawi rzeczy, potem pójdzie do leśniczówki pieszo, zaś
następnie przyjedzie po nie autem. Na pewno dzisiaj będzie mogła już
spać normalnie u dziadka w domu. Wykonała wszystkie typowo kobiece
czynności i już była gotowa.
Teraz pozostało tylko wymknąć się po
cichutku, tak, żeby pani Lodzia jej nie zobaczyła. W przeciwnym razie
gospodyni księdza posadziłaby ją za stołem w kuchni i nakarmiła obfitym
śniadaniem, być może już nawet obiadem. A żołądek Karoliny na pewno nie
był jeszcze gotowy na bliskie spotkanie ze specjałami pani Lodzi. I
znowu trzeba by jej tłumaczyć, że nie należy jeść mięsa, a następnie
wysłuchać całej litanii powodów, dla których powinno się je jeść.
Karolina
wrzuciła do torebki kosmetyczkę i telefon, sprawdziła, czy portfel i
dokumenty są na swoim miejscu i po cichutku otworzyła drzwi. W
przedpokoju wzięła ostrożnie buty i odchyliwszy zasłonkę, zapobiegającą
wlatywaniu much do mieszkania, wyszła na werandę. Już miała szepnąć do
siebie: „udało mi się”, gdy jej wzrok padł na postać, siedzącą w bujanym
fotelu. Pani Lodzia we własnej osobie. 120 kilo żywej wagi! Bujała się
lekko w fotelu (jak ten, stary już przecież, mebel to wytrzymywał?) i
haftowała coś na sporym kawałku białego materiału.
Na widok Karoliny
porzuciła robótkę i złapała ją w objęcia, po czym wypuściła w ostatniej
chwili, gdy bardzo niewiele brakowało dziewczynie do wyzionięcia ducha z
powodu uduszenia.
– Jak ci się spało, Karolinko? – spytała, poprawiając chustkę na głowie.
– Dobrze, dziękuję, tylko trochę za długo. Przepraszam.
–
Za co ty mnie, dziecko, przepraszasz? Musiałaś się wyspać po podróży,
przecież byłaś na pewno zmęczona. A do tego jeszcze te stare capy spoiły
cię tą swoją gorzałą. Wstydziliby się!
No tak, przed panią Lodzią
nic nie dało się ukryć, jakże Karolina mogła o tym zapomnieć. Poza tym
na każdy temat miała własne zdanie i żadnych oporów przed jego
wygłaszaniem, nawet, gdy zasady utrzymywania pozytywnych kontaktów
interpersonalnych kazałyby się powstrzymać od zbytniej szczerości.
Dobrze, przynajmniej uznała, że wczorajsze ochlejstwo Karoliny jest winą
trzech starszych panów, a nie jej samej. Dziewczyna nie miała zamiaru
wyprowadzać pani Lodzi z błędu.
– Chodź do kuchni – zakomenderowała tymczasem gospodyni. – Przecież ty nic jeszcze dzisiaj nie jadłaś.
–
Nie jestem głodna – słabo zaprotestowała Karolina, zerkając na furtkę,
za którą widniał mocno zdefragmentowany asfalt. Obliczała, ile czasu
zajęłoby jej dobiegnięcie do tej furtki. Nic z tego. Pani Lodzia
delikatnie odwróciła Karolinę w stronę drzwi wejściowych i lekko ją
popychając, zaprowadziła do swojego królestwa.
– Barszczyk mam, z
młodych buraczków, z jajeczkiem, a do tego ziemniaczki. Też młode, ze
skraweczkami. Ale ty skwarków nie lubisz?
– Nie – przytaknęła Karolina, postanawiając, że nie będzie tym razem od nowa tłumaczyć, że nie je mięsa.
–
To dam ci ziemniaki z masłem – powiedziawszy to, pani Lodzia postawiła
przed nią talerz pełen parującego barszczu, a do tego drugi z
ziemniakami. Wszystko to hojnie posypane zieleniną.
Ku swojemu
zaskoczeniu Karolina poczuła, że od zapachów zaczęło ją skręcać w
żołądku i – co dziwne – właśnie z głodu. Rzuciła się więc na jedzenie.
Pani
Lodzia przyglądała jej się z zadowoleniem, co chwila coś podsuwając, a
to przyprawy, a to swojską śmietanę. „Takiej w mieście nie masz, a może
jeszcze dolać barszczyku albo dołożyć ziemniaczków, coś zmizerniałaś,
odkąd tu ostatnio byłaś” – gadaniu nie było końca.
– Ale że też te
stare capy nie ostrzegły cię, że te śliwki są takie zdradzieckie. Ale
czego się można spodziewać po tych starych sklerotykach?
– Ja zjadłam tylko kilka – wyjaśniła Karolina. – Nie wiedziałam...
– Teraz już będziesz przynajmniej wiedzieć. Ja to kiedyś o mało co zawału nie dostałam z tego powodu. Nie opowiadałam ci?
– Nie.
–
Kilkanaście lat temu. Miało być poświęcenie nowego kościoła i z tej
okazji przyjeżdżał biskup, a także inni ważni księża z diecezji i z
okolicznych parafii. I na tę okazję od wiosny hodowałam kaczki. Na obiad
miała być kaczka faszerowana jabłkami. Jadłaś kiedyś moją kaczkę? Nie?
To musisz koniecznie spróbować, zrobię na którąś niedzielę, to
przyjdziecie na obiad. Dwa dni przed tymi uroczystościami miałam już
wszystko z grubsza przygotowane. Przyszła kolej na kaczki. Miałam je
pobić, oporządzić i zamarynować. Idę na podwórko, a tam co? Wszystkie
kaczki jak jeden mąż leżą pod płotem do góry brzuchami. Aż mi się słabo
zrobiło. Wtedy mięso było na kartki, a skąd ja bym wzięła nagle taką
ilość? Przecież miały być kaczki, a te jakieś zwierzę musiało załatwić
na amen. Lis, pomyślałam, bo pióra miały zafarbowane na czerwono. I
leżą. Trupy. Wzięłam kija, jakby ta gadzina tam jeszcze była i
podchodzę. A tu jak nie buchnie na mnie smród! Gorzała czy coś. I po tym
od razu zakapowałam, co się stało. To była moja wina. Rano chciałam
umyć balon na wino i wysypałam na podwórko owoce. A kaczory je zeżarły i
padły od tego. Jak się ksiądz dowie, to mnie chyba od razu zwolni,
bałam się wtedy. Drugi raz mi się słabo zrobiło. Ale patrzę, a jedna
kaczka poruszyła nogą. Czyli chyba nie zdechła. Może jakoś udałoby się
je odratować? Najwyżej tylko się gościom poda, księdzu zakażę jeść. I
złapałam tę kaczkę i siup ją do takiej beczki, co stała pod rynną. Od
razu wytrzeźwiała i uciekła. To ja tak wszystkie po kolei. Tak im ta
kąpiel dobrze zrobiła, że nie mogłam ich potem połapać, żeby je
przyrządzić.
Karolina podziękowała za obiad, po czym grzecznie,
aczkolwiek stanowczo, odmówiła picia herbaty, kawy oraz jedzenia ciasta i
zaczęła się zbierać do wyjścia.
– Jak już pogadasz z
weterynarzem, to przyjdź tutaj. Grześ powiedział, że po pracy przyjedzie
po ciebie i zabierze do leśniczówki.
– Cholerny idiota, a nie
Grześ! Nie może się ode mnie odczepić – powiedziała do siebie Karolina,
po czym zamknęła furtkę trochę głośniej, niż to było konieczne. –
Ciekawe, po co niby miałby tutaj przyjeżdżać. Przecież sama sobie
świetnie poradzę. Pogoda jest bardzo ładna, przespaceruję się, wezmę
samochód i przyjadę po rzeczy. Sama. Przecież już te śliwki dawno ze
mnie wywietrzały chyba. Od dzisiaj żadnych śliwek! Nawet tych z kompotu.
Lekarz
weterynarii, Bartłomiej Bartnik, siedział sobie właśnie przy stoliku
pod trejażem porośniętym winoroślą i czytał najnowszy numer jakiegoś
naukowego kwartalnika, gryząc przy tym kabanosa. Usłyszał skrzypnięcie
furtki, a po chwili szczekanie trzech swoich psów, co upewniło go, że
będzie miał gościa. Niechętnie oderwał się od lektury artykułu,
dotyczącego tasiemców, atakujących trzodę chlewną, ale poszedł zobaczyć,
kto idzie, a przy okazji uratować gościa przed ewentualnym zagryzieniem
bądź „zalizaniem” przez psiska.
Bardzo ucieszył się, gdy zobaczył
Karolinę, wnuczkę swojego przyjaciela. Jak ona wyrosła! A dopiero co
przyjeżdżała na wakacje do dziadków i przychodziła do niego porozmawiać o
zwierzakach albo pożyczyć jakieś książki z tej dziedziny. Pamiętał
bardzo dobrze, że po pierwszym spotkaniu z nim przy pożegnaniu
oświadczyła, że gdy będzie duża, to też zostanie weterynarzem. Nic
szczególnego. Większość dzieci prędzej czy później chce wykonywać ten
zawód. Teraz Karolina była już dorosła i z tego, co mówił kilka miesięcy
temu jej dziadek, skończyła właśnie weterynarię. Oczywiście wiedział
też o tym, że zdecydowała się na takie studia, mimo że wszyscy jej
odradzali. Sugerowali raczej medycynę czy biotechnologię, w
ostateczności biologię. On sam również nie uważał pomysłu Karoliny za
dobry. Doskonale wiedział, że ta praca nie polega tylko na robieniu
zastrzyków pieskom i kotkom albo na obcinaniu pazurów króliczkom i
świnkom morskim. W rzeczywistości, a już na pewno w jego przypadku,
wiejskiego weterynarza, była to często ciężka praca fizyczna i uważał,
że kobieta nie będzie miała po prostu do tego odpowiednio dużo sił. Ale z
drugiej strony, skoro Karolina mieszka w Krakowie, to jej pacjentami na
pewno nie będą krowy czy świnie, a raczej właśnie psy, koty czy
gryzonie. A teraz podczas szczepienia z pewnością przyda się jej pomoc.
Będzie wypisywać zaświadczenia i zajmie się tą całą papierkową robotą,
której on sam nie cierpiał wykonywać.

Wydawca